poniedziałek, 26 października 2015

Grawitacja - Alfonso Cuarón

Grawitacja

Dramat Sci-Fi

produkcja:    USA, Wielka Brytania
premiera:    11 października 2013 (Polska) 28 sierpnia 2013 (świat)
reżyseria:    Alfonso Cuarón
scenariusz:    Jonás Cuarón, Alfonso Cuarón
muzyka: Steven Price
zdjęcia: Emmanuel Lubezki


Czym i o czym właściwie jest ten film? O astronautce dr. Ryan Stone (Sandra Bullock),  która samotnie zmaga się z nieprzeniknioną i nieogarnioną przestrzenią pozaziemską, po zniszczeniu jej wahadłowca? O walce jednostki z ogromem kosmosu? O tym jak przerażająco nieprzyjazne warunki czekają człowieka poza jego naturalnym miejscem do życia? W zasadzie też! Ale dla mnie podstawą tej fabuły jest pytanie o granice wytrzymałości i chęć życia. Nasza bohaterka straciła córkę i nie pogodziła się z tą stratą. Ucieka w pracę, a nawet ucieka poza atmosferę ziemską, aby uciec od tego traumatycznego przeżycia. Gdy jej wahadłowiec ulega zniszczeniu, i kolejna, rosyjska tym razem, stacja kosmiczna również, nasza pani doktor traci nadzieję na ocalenie i poddaje się! Tak naprawdę – to poddała się już dawno temu, teraz jedynie ma powód by umrzeć! I wtedy następuje zwrot akcji: moment symbolicznego spotkania z Mattem Kowalskym (George Clooney), jej partnerem w tej misji.
Po tym jakże wymownym spotkaniu, dr Stone odradza się i zaczyna działać. Kolejne elementy filmu to już tylko droga ku szczęśliwemu zakończeniu.
Film jednak nie jest porywający pod względem fabuły, czy tak zwanego „przesłania”, jest to przede wszystkim wybitny Obraz! Obraz przez duże O! Zarówno reżyser (Alfonso Cuarón) jak i operator (Emmanuel Lubezki) wykonali tu naprawdę imponującą pracę. Niemal każda scena jest pełna popisowych efektów. Mnie najbardziej ujęły te małe, subtelne szczegóły (jak płomyki na rosyjskiej stacji, czy łzy „płynące” z oczu Ryan wprost do oka widza).
Choć obraz ten nie jest wolny od wad. Jak to na amerykańskie kino przystało – dużo w nim propagandy i nieco przesadzonej symboliki. Nie razi to zbytnio, biorąc pod uwagę inne dzieła z USA, Ale dla widza przyzwyczajonego do nieco subtelniejszego kina europejskiego – ta „amerykanizacja” jest bardzo widoczna.
Czy warto więc obejrzeć ten film?
Zdecydowanie tak.  Każdy kto lubi obraz kreślony z rozmachem i urzekający dopracowanymi szczegółami  spędzi miło ten czas delektując się przepięknymi widokami i fascynującymi zdjęciami.
Natomiast widz przedkładający treść nad obraz – z pewnością będzie mógł się nieco pochylić nad losem naszej bohaterki i zgłębić jej przemianę duchową.
Warto zaznaczyć, że moim skromnym zdaniem, jest to też najlepsza rola Sandry jaką widziałem.  Aktorka którą kojarzyłem do tej pory jedynie z filmikami typu „Miss Agent” itp. nagle okazała się zdolna do zagrania typowo dramatycznej roli – jestem pod wrażeniem.




Życie Pi (Life of Pi) - Ang Lee

 

Życie Pi 3D (2012)

gatunek: Dramat Przygodowy
produkcja: USA, Wielka Brytania, Tajwan
premiera: 11 stycznia 2013 (Polska) 28 września 2012 (świat)
reżyseria: Ang Lee
scenariusz: David Magee




Na książkę trafiłem zupełnie przypadkowo jakiś rok wcześniej. Nie znałem autora, ani twórczości. Powieść urzekła mnie swoją aurą. Mimo ekstremalnie trudnego tematu, traumatycznych przeżyć bohatera i wszechogarniającej niewiarygodności zdarzeń – książka na swój dziwnie ciepły, eterycznie duchowy klimat. Lektura pochłonęła mnie bez reszty, nie tylko z powodu ciekawości o losy bohatera, lecz głównie z powodu wszczepionego na wstępie przesłania : „po usłyszeniu tej historii – uwierzysz w Boga”
Fabuła: niby prosta – młody, kilkunastoletni chłopiec po katastrofie statku którym płynął z całą rodziną, ląduje tratwie ratunkowej z zebrą, hieną, orangutanem i …. tygrysem bengalskim.
Ale opowieść ta nie ma nic wspólnego w Księgą Dżungli. Nie ma w niej wesołych przygód, ale jest ogrom, naprawdę ogrom cierpienia, bólu, nadziei, wiary i … jeszcze raz cierpienia…
Ta powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Opisy poszczególnych etapów relacji między Pissinem Patelem a Richardem Parkerem (tak nazywa się tygrys), są proste, a jednocześnie bardzo wymowne i dosadne.

A film?

Cóż… zazwyczaj jestem bardzo rozczarowany widząc kolejne nieudane ekranizacje. Wiem, że obraz ma wiele ograniczeń i że najlepszy operator i najdroższe efekty FX nie zastąpią wyobraźni, ale większość prób, jest jedynie mizerną próbą nakreślenia widzowi ram danego dzieła literackiego.
Ten film taki nie jest! Jest tak samo ciepły i eterycznie duchowy jak książka! Oczywiście wiele wątków książkowych jest u jedynie chwilowo i pobieżnie nakreślonych, ale uważny widz, szybko poukłada sobie wszystko w dość niesamowitą opowieść o Bogu, wierze, i nie zawsze symbolicznym losie jednostki na oceanie zmiennego losu!
Film nie powala efektami, nie wciąga obrazem (może poza kilkoma scenami) – daje za to historię przy której nie sposób zadać sobie serii pytań o nasz własny los. O naszą postawę wobec religii. 

Czy uwierzyłem?
Nie! Ale na pewno film ten (czy wcześniej książka – którą polecam równie gorąco) dał mi wiele godzin rozważań nad moim życiem, za co autorom bardzo dziękuję!

Minusy?
Owszem - żenująca część rozmów między redaktorem a dorosłym Pi opowiadającym całą historię. Jakoś ta część nie pasuje do reszty. Nie uzupełnia jej - przez swój dystans czasowy do tych wydarzeń, a jedynie nadaje sztuczności. A szkoda, bo mam wrażenie że w książce wyglądało to nieco inaczej (lepiej).

Atlas Chmur (Cloud Atlas) - Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski






Atlas chmur (2012)

gatunek: Dramat
produkcja: Hongkong, Niemcy, Singapur, USA
premiera:23 listopada 2012 (Polska) 8 września 2012 (świat)
reżyseria: Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski
scenariusz: Tom Tykwer, Andy Wachowski, Lana Wachowski


Film piękny, poruszający, z prawdziwym i mocnym przesłaniem.

Zaskoczyło mnie to dzieło i to bardzo, oczywiście bardzo pozytywnie. Akcja przedstawiona jest jako zbiór luźnych, przeplatających się historii. Mamy tu do czynienia z różnym stylem obrazu, czasem i miejscami. Akcja nie jest liniowa, lecz zmusza widza do ciągłej czujność i jest na prawdę interesująca. Każda z przedstawionych historii ma swój specyficzny klimat i na swój sposób "osobno" absorbuje uwagę, aby na końcu przekazać spójną i bardzo czytelną wizję. Łączenie tych historii, jest na prawdę ciekawym doznaniem.
Na uwagę zasługuje oczywiście sposób przygotowania filmu. Zmieniają się postacie, miejsca akcji i czas (o kilkaset lat), ale pozostają ci sami świetni aktorzy. Co ciekawe - ich rola w każdej historii jest inna, w jednej stanowią główny wątek, w innej mają jedynie epizodyczne znaczenie. Jest to element który dodatkowo wzbogaca odbiór całości. Daje kolejny jasny przykład na mieszanie się losów człowieka i konsekwencje jego czynów.

Jest to kolejny film braci Wachowski, więc nie sposób powstrzymać się od Matrix'owych porównań. Film nie jest tak spektakularny w formie, nie jest tak napchany efektami (choć podobno wcale tani nie był), ale sama historia nie wymaga takiej oprawy. Spotkałem się z opinią, że po takiej produkcji wymaga się nieco więcej - ja nie odniosłem takiego wrażenia. Myślę, że tam gdzie można było, to tych efektów było aż nadto.
Nieraz zbyt spektakularne efekty potrafią przysłonić sedno przesłania - tak było z Avatarem.

Ja jestem stanowczo zwolennikiem kina ideologicznego, które ma jakieś konkretne idee do przekazania. Nie chodzi o umoralnianie, czy wciskanie pewnego sposobu myślenia, lecz o pobudzanie do niego. Lubię film który nie daje zasnąć, który wpływa na moje decyzje, który daje mi nie tylko przeżycia w trakcie, ale i długo PO obejrzeniu. Taki właśnie jest Atlas Chmur.



Pod Mocnym Aniołem - Wojciech Smarzowski

 Pod Mocnym Aniołem (2014)

gatunek: Dramat
produkcja: Polska
premiera: 17 stycznia 2014 (Polska) 17 stycznia 2014 (świat)
reżyseria: Wojciech Smarzowski
scenariusz: Wojciech Smarzowski

Film surowy, miejscami brutalny, chwilami sarkastyczny, a nieraz nawet obleśnie obrzydliwy, czyli taki jak powinien być. Bez zbędnych opisów. Bez terapeutycznego bełkotu. Baz mechanizmów. Taki jak życie z tą straszną chorobą. 
Nasz główny bohater pije. I najlepsze w tym filmie jest to, że nie tłumaczy się, nie racjonalizuje. Fabuła to świetnie uchwycone ciągłe i permanentne deja-vu alkoholika. 

Tym razem będzie inaczej

I nie jest! Kolejne picie, kolejny detoks, kolejny ciąg... i kolejne... i kolejne ...

Fabuła nie powala jakąś specjalną historią, jakimś głębszym i bardziej zawiłym szeregiem wątków, czy bohaterów. Jest prosta i bardzo bezpośrednia.

Jednak jak dla mnie, brakło tu stanowczo szerokiego spojrzenia na problem. Alkoholizm to nie jest przecież problem tylko pijącego, lecz wielu osób wokół niego. Rodzina, współpracownicy, bliscy, a nawet użytkownicy tej samej drogi - mogą mieć (i niestety zazwyczaj mają) problemy związane z tym, że ktoś w ich otoczeniu jest pijany. Osobnym rozdziałem są oczywiście dzieci, które najwięcej cierpią na uzależnieniu rodziców. W tym zakresie myślę, że Smarzowski nieco odpuścił, i bardzo żałuję. Gdyby w tej samej konwencji (bezpośrednio i brutalnie) problem był potraktowany nieco szerzej - film byłby bez zarzutu. 
A tak, to nasz bohater jest samotnym starym kawalerem, który ma środki finansowe, więc problemy najbardziej istotne są potraktowane dość pobieżnie.

Oczywiście wiem, że problem jest bardzo złożony i nie da się w jednym filmie pokazać wszystkiego, jednak drobne, acz bardzo znaczące szczegóły można było w filmie zaznaczyć.

Robert Więckiewicz już nie raz pokazywał nam że jest świetnym aktorem. Osobiście uważam go za jednego z najlepszych naszych aktorów. Tym razem również nie mam nic do zarzucenia jego interpretacji postaci. Jest wiarygodny, a to chyba najważniejsze. 
Ciekawym zabiegiem jest filmowanie "z ręki", które momentami może nawet drażnić, ale za to nadaje niesamowitego realizmu. Świetny zabieg!

Reasumując: nie zgodzę się z hasłem na plakacie: NIE! Ten film raczej nie zachwieje Polską! Ale na pewno jest to dobra pozycja dla każdego kto ma w sobie na tyle wrażliwości, by nie przejść ponad tym problemem bez choćby chwili refleksji.

Polecam ten film gorąco, i życzę każdemu więcej empatii i mniej tolerancji dla nietolerancji.

P.S.
Rzadko oglądam ekranizacje przed przeczytaniem książki, ale ta mnie wyjątkowo natchnęła i powiem wam jedno - nieporównywalna! Język używany w książce, jest wyśmienity, lotny, fantastyczny. Jest to element którego nie ma po prostu możliwości  odtworzyć w filmie!






Siedem dusz (Seven Pounds) - Gabriele Muccino

Siedem dusz (2008)
gatunek: Dramat
produkcja: USA
premiera: 13 marca 2009 (Polska) 19 grudnia 2008 (świat)
reżyseria: Gabriele Muccino
scenariusz: Grant Nieporte
muzyka: Angelo Milli
zdjęcia: Philippe Le Sourd

"Emocjonalna pornografia"
Tak został ten film określony na filmweb.pl
Moim skromnym zdaniem - jest to opinia głęboko niesprawiedliwa i krzywdząca. Oczywiście można temu obrazowi wiele zarzucić i o tym za chwilę, ale pomimo tych wad uważam, że jest to świetny film.

Jest to perfekcyjnie zrealizowany wyciskacz łez. Płakałem jak dziecko na kolejnych scenach, które to jedna po drugiej służą niczemu innemu jak tylko wyciskaniu kolejnych łez.
Słynne już cierpiętnicze miny Willa Smitha - uważam, że pasują do tego obrazu jak ulał. A jeszcze bardziej pasuje tu jego kompletnie sztuczny uśmieszek, który od czasu do czasu pojawia się na ekranie, aby widz miał czas na odpakowanie kolejnej paczki chusteczek.
Fabuła jest niby pełna zagadek i tajemnic. Ale jest to fabuła krojona tak grubo, że każdy od początku wie o co chodzi. I właśnie to mnie w tym filmie najbardziej zaskoczyło.
Pomimo tego, że od początku wiedziałem co będzie dalej, że byłem przygotowany na kolejne emocjonalne wulkany, to dałem się ponieść do końca tej fali uniesień.
Może jestem zbyt wrażliwy i za "mientki"? Hmm. Może!?!
W tym filmie płaczą prawie wszyscy i łzy są tak na prawdę głównym bohaterem.
Ale myślę, że w dobie wszechobecnego komercjalizmu i utraty wyższych wartości, to jest właśnie to, czego widz potrzebuje!
Potrzebuje miejsca i możliwości, aby się wypłakać! Aby rozważając swoje własne życie, na tle życia umierającej Emily (Rosario Dawson), móc zwyczajnie wypłakać się i oczyścić z emocji, które w realnym świecie nie są akceptowane.

Obraz ten jest nakręcony dość prosto. Bez zbędnych sztuczek. Dobra muzyka, która świetnie współgra i potęguje emocje. Proste ujęcia, które pozwalają widzowi na skupienie się nad wywołanymi emocjami. Wszystko spójne, zgrane i prowadzące konsekwentnie do jednego celu.

Nie jest to może zbyt głęboki filozoficznie film, choć oczywiście sprawy cierpienia, poświęcenia, miłości, lojalności, przyjaźni są w nim zawarte.
Spore dwuznaczności budzi we mnie motywacja naszego głównego bohatera. Jego heroizm jest przecież oparty na poczuciu winy, a to jakby zawsze budzi kontrowersje.
Jednak myślę, że przez to właśnie nadaje bardziej realny charakter temu i tak już oderwanemu od rzeczywistości obrazowi.


Wady: Cóż... dość prosta fabuła (której celowo staram się nie ujawniać).

Zalety: Możliwość wypłakania się za wszystkie czasy!

Polecam więc gorąco wszystkim, którzy nie boją się łez.
A zwłaszcza twardzielom z wrażliwym sercem - jeśli nie wyobrażacie sobie płakania przy kobiecie (ja też bym pewnie sobie na to nie pozwolił), to znajdźcie chwilę samotności i w spokoju i skupieniu obejrzyjcie ten film. Nieraz na prawdę warto sobie "bezpiecznie" popłakać.

Życie.po.życiu (After.Life) - Agnieszka Wójtowicz-Vosloo


Życie.po.Życiu (2009) 

gatunek: Dramat/Thriller
produkcja: USA
premiera: 7 listopada 2009 (świat)
reżyseria: Agnieszka Wójtowicz-Vosloo
scenariusz: Agnieszka Wójtowicz-Vosloo, Paul Vosloo, Jakub Korolczuk
muzyka: Paul Haslinger
zdjęcia: Anastas N. Michos

Film dziwny, mroczny, tajemniczy...
Nie do końca potrafię w nim zdefiniować podstawowe rzeczy... i może właśnie dlatego uważam za ciekawy.
Anna  (Christina Ricci) umiera i trafia do zakładu pogrzebowego gdzie rozmawia sobie jakby nic się nie stało z jego właścicielem Elliotem Deaconem (Liam Neeson).
Ale czy na pewno?
Czy na pewno Anna nie żyje? Czy nie jest przetrzymywana tam siłą? Czy można ją uratować? I kim do cholery własciwie jest ten Elliot?
Film mimo dość niemrawej akcji - do końca trzyma w napięciu - żyje, czy nie, uda jej się, czy nie?
Nie odpowiem Wam na to pytanie - zapraszam do oglądania filmu.

Najbardziej ujęło mnie w tym filmie absurdalne podejście do tej "nierealnej rzeczywistości".
Anna niby zbuntowana i nie wierząca we własną śmierć - jakoś nie wyrywa się, nie morduje, nie robi wszystkiego by się uwolnić...
Elliot - jest masakrycznie poważny, nie wykonuje żadnych pośpiesznych ruchów, nie podejmuje żadnych środków aby Anna mu nie uciekła... i do tego mówi: "WY ludzie..."
Klimat jest więc niesamowity, choć akcja koszmarnie powolna.

Natomiast za tym wszystkim jest jedno ważne pytanie: czy bardziej boimy się śmierci, czy ŻYCIA?
Anna jest zamknięta, małomówna, raczej domyślamy się jak żyła, niż sama nam opowiada, ale to daje nam więcej czasu na refleksję o nas.
Elliot zapytany o śmierć mówi, że: "umieramy po to by życie było takie ważne"
Czy na prawdę żyjemy? Czy potrafimy docenić fakt że nasza witalność kiedyś się skończy? Czy gdybyśmy mieli umrzeć dziś - to czy mielibyśmy żal? Czy nie chcielibyśmy umierać? A może było by to upragnione wytchnienie?
Mnie ten film zostawił właśnie z takimi pytaniami, a Was? Czekam na Wasze opinie w tej sprawie.

Na koniec jeszcze jedna uwaga - Christina (znana np. z rodziny Adamsów), przez większość filmu biega na boso ubrana jedynie w krwistoczerwoną haleczkę, a żeby tego było mało - pozostałą cześć filmu biega nago!
Po co?
Nagość w filmie, to temat na zupełnie inną opowieść, ale tu mnie na prawdę zaskoczyła.
Próbowałem sobie dorabiać głębsze teorie o tym jak to ta nagość uświadamia nam naszą bezsilność, nasz brak alternatyw, pogodzenie się z rzeczywistością, ze śmiercią...
ale sam siebie nie bardzo mogę przekonać. Wszystkie te sceny zagrane w nieco bogatszej garderobie - byłyby równie wymowne.
Jako mężczyzna - nie widzę oczywiście nic złego w oglądaniu pięknego, delikatnego kobiecego ciała (zwłaszcza bez dodatków silikonu i botoksu) i mam nadzieję, że piękniejsza część widzów również nie ma nic przeciwko, ale samo uzasadnienie tej nagości - hmmm, nie rozumiem!

R.I.P.D. Agenci z zaświatów - Robert Schwentke



R.I.P.D. Agenci z zaświatów (2013)

gatunek:Fantasy Komedia Akcja
produkcja: USA
premiera: 9 sierpnia 2013 (Polska) 17 lipca 2013 (świat)
reżyseria: Robert Schwentke
scenariusz: Phil Hay, Matt Manfredi
muzyka: Christophe Beck
zdjęcia: Alwin H. Kuchler
Film absolutnie o niczym!
Aż dziw, że w dzisiejszych czasach można robić coś tak kompletnie bezużytecznego.
Sam nie wiem, dlaczego w ogóle o tym piszę? Może tylko dlatego, że jestem tak bardzo zniesmaczony i rozczarowany, że poziom tego rozczarowania - gdzieś musiałem z siebie wyrzucić.

Fabuła - banalna: policjant umiera, zastrzelony przez swojego partnera. Zostawia młodą, kochającą żonę. Trafia do oddziału policji z zaświatów i prowadzi sprawę swojego partnera, który okazuje się również "umarlakiem" i chce sprowadzić zagładę na ziemię, sprowadzając na nią rzeszę umarłych, za pomocą jakiegoś złotego artefaktu.
I na koniec ... happy end w równie marnym stylu: Ona umiera aby na chwilę z nim pogadać, a potem wraca do świata żywych... żenada.

Akcja - równie żenująca: jeden pościg i jedna końcowa strzelanina, poza tym ... generalnie nuda.

Aktorzy: jedno wielkie rozczarowanie! Gdy zobaczyłem Kevina Bacon'a liczyłem na coś ciekawego (osobiście uważam, że facet ma potencjał i coś musi być z nim nie tak, skoro dostaje takie słabe role).
Jeff Bridges ... cóż... gada przez cały film kompletnie bezwartościowe bzdury, przez co wkurza nie tylko naszego głównego bohatera ale i wszystkich widzów. 
Główny bohater Nick (Ryan Reynolds) jest najlepszym aktorem w całym filmie, choć obiektywnie rzecz ujmując - sam zagrałbym to lepiej. 
Na zainteresowanie zasługuje natomiast rola Mary-Louis Parker - zwłaszcza niezdrowe zainteresowanie dewiantów seksualnych. 48 letnia dojrzała kobieta biega w uniformie grzecznej uczennicy z kusą spódniczką i długimi białymi skarpetkami ... przypomina to raczej rolę z taniego pornola niż hollywoodzkiej produkcji, nawet jeśli to produkcja wyjątkowo kiepska.

Tak więc... nie ma w tym filmie zupełnie nic co mogło by w najmniejszym stopniu zadośćuczynić wydaniu choćby złotówki na bilet. Film jest określany jako komedia, fantasy, akcja... wierzcie mi - nie tu nic z tych rzeczy. Mógłbym się skłonić najwyżej do określenia "parodia" bo wiele motywów jest tu żywcem ściągniętych z innych filmów (jak choćby sam motyw dwóch partnerów : starego doświadczonego Roy'a i "młodego"  Nick'a - rodem z MiB" facetów w czerni"). Ale w tym przypadku określenie "parodia" było by ogromną niesprawiedliwością dla na prawdę świetnych filmów tego gatunku.

Po co więc ten film? 
Nie potrafię powiedzieć! Są filmy które ogląda się dla czystej przyjemności, lekkie, które niosą ze sobą ... nic, tylko lekkość samego istnienia. Ale tan nawet taki nie jest! Po obejrzeniu tego filmu będziecie jedynie żałować sposobu w jaki zmarnowaliście ostatnie 96 minut swojego cennego życia!

Więc kochani - nie oglądajcie go! Nie myślcie o nim! Zamiast tego idźcie z dziewczyną/chłopakiem/synem/córką/matką z kimkolwiek na herbatkę, na spacer, na lody - gdziekolwiek i spędźcie ten czas na budowaniu relacji, a nie na tak bezsensownym marnowaniu czasu.

Pozdrawiam gorąco i życzę Wam lepszych filmów!